piątek, 29 września 2023

Wycieczka rowerowa, ręcznie robione kluseczki i jesienne akcenty.

Witajcie! Dziękuję Wam za zaglądanie, czytanie, komentowanie. Lato się skończyło, ale muszę stwierdzić,że wrzesień spędziłam bardzo przyjemnie. Nie było już tak gorąco jak w lipcu czy w sierpniu i mogliśmy wyruszyć na rowerowe wycieczki. I dziś będzie o jednej z nich.
5 września poznałam Koleje Mazowieckie.Tak wiele się zmieniło odkąd jeździłam tą trasą 2 razy w tygodniu.Skład, który ciągnęła lokomotywa spalinowa zastąpił zgrabny wagonik w kolorze żółto- zielonym. Podróż trwa zdecydowanie szybciej. Wysiedliśmy na stacji Płock Radziwie i za radą GPS w 40 minut dotarliśmy do Soczewki. Wtorek, środek tygodnia, nad jeziorem kompletne puchy. Łącznie z nami 9 osób.
Na małej plaży rozlokowały się dwa małżeństwa seniorów i jeden samochód. I właśnie o ten samochód wybuchła kłótnia,że wjechał na plażę, do czego to podobne, a na dodatek rejestracja zupełnie obca, ani nie z Kutna, Gostynina czy Płocka.Żona człowieka od samochodu, który moczył wędkę zaczęła przekonywać,że przecież maż na wózku inwalidzkim... Sądziłam,że argumenty szybko się skończą i nastanie cisza. Tak też się stało. Mogliśmy, więc w spokoju wyjąć kanapki i posilić się przed dalszą drogą.
I jeszcze pamiątkowe zdjęcie...Miałam się wskrabać na to drzewo, ale kiedy zobaczyłam zielone smugi na wodzie, wolałam nie ryzykować. W Soczewce bardzo czesto ogłaszają zakaz kąpieli. To przez glony, które pojawiają się na skutek długotrwałych upałów.
Czekało nas kilkanaście kilometrów asfaltową drogą przez las. Coś pięknego. Ruch samochodowy prawie żaden. Minęło nas dwóch rowerzystów, których spotkaliśmy w Soczewce. W Sędeniu skręciliśmy w polną, a potem leśną drogę. Droga w lesie była piaszczysta. Musiałam, po prostu musiałam postawić rower, zdjąć buty i trochę po niej pochodzić. Ten leśny piasek sprawiał wrażenie zdecydowanie czystrzego niż na plaży w Soczewce. I nie chodziły po nim wielkie czerwone mrówki...
I wreszcie dotarliśmy nad nasze niegdyś ulubione maleńkie jeziorko w Sędeniu.
Ależ się tam zmieniło. Nie ma parkingu, jeziorko zarosło trzciną i tylko niewielka smuga wody od dawnej plaży do jeziora przypomina, że kiedyś było tu kąpielisko.Teraz jest rezerwat przyrody.
Krótką relację z wyjazdu nad Sędeń można znaleźć pt. Uroczysko z 13 czerwca 2013 roku. A przy okazji, gdyby ktoś czuł się na siłach nauczyć mnie jak się robi odnośnik,żeby natychmiast znaleźć się w tamtym poście- byłabym wdzięczna.
Kilkukilometrowa ścieżka rowerowa od Sędenia do Łącka. W Łącku postanowiliśmy coś zjeść i zawitaliśmy w restauracji o szumnej nazwie "Sahara" Czysto, schludnie, przyjemne zapachy, miła obsługa. Podeszliśmy do baru, w widocznym miejscu nad głowami czarna tablica, ale nieuzupełniona. Za barem młody meżczyzna. Zapytałam co można zjeść. Wymienił rosół,zupę pomidorową, danie mięsne i kluski. Na słowo kluski zastrzygłam uszami i zaczęłam się dopytywać- cóż to za kluski. Przyszła kelnerka, młody meżczyzna poszedł wyjąć z pieca dwie pizze. A ja dalej drążę o te kluseczki. Kelnerka -" Kluseczki ręcznie robione do zupy pomidorowej." - Dobrze, w takim razie biorę zupę pomidorową.( kilkanaście złotych) Zupa była przepyszna i kluseczki też. Ale bardzo mnie rozbawiły, każda kluska niemal w innym rozmiarze.Ale jaka to była dla mnie inspiracja!Tydzień temu, gdy przyjechały do nas dziewczyny zarządziłam weekend mącznych potraw. Mężowi, który wybierał się do miasta na wszelki wypadek zleciłam kupienie gotowych klusek. A potm otworzyłam książkę kucharską na makaronie krajance i zabrałam się do zarabiania ciasta( 400g mąki, jedno jajko, pół szklanki goracej wody) Ciasto wyszło jak złoto, podzieliłam na 4 placki. W tym momencie Kalina rzuciła smartfona i powiedziała,że będzie wałkować. Troche poprawiałam,żeby wyszły cieniutkie, ale i tak dobrze jej szło. Starym zwyczajem rozwałkowane placki powędrowały na rozłożone kuchenne ściereczki,żeby przeschły. Potem paski i krojenie. I tu najlepiej szło mojej córce. Pierwsza partia wyszła super, ale druga lekko się skleiła ( za krótko schły i za mało podsypałyśmy mąką) Trzeba było ręcznie je rozklejać! Oj, trochę to trwało! Ale w sumie dzieło się udało. Kiedy ostatni raz robiłyście/liście ręcznie takie kluseczki?! Po południu Justyna zrobiła knedle ze śliwkami, a ja następnego dnia rano szarlotkę z budyniem. Och, jaka była pyszna! Duża blacha zniknęła jak sen jaki złoty w ciągu jednego dnia. Dawno nie było ciasta. Oszczędzam się trochę z jedzeniem słodkości, więc rzadziej piekę.
A wracając do naszej wycieczki. W restauracji doszliśmy do wniosku,że nie ma sensu wracać 4 km do stacji PKP w Łącku, lepiej nadłożyć "trochę" drogi i pojechać do Gostynina. Z centrum Łącka mieliśmy "tylko" 14 km. Na początku było super.2 km asfaltem przez las. Nagle GPS kazał nam skręcić w polną drogę pod lasem." I tylko piach, suchy piach" i słońce centralnie w twarz o godzinie 14.00. I tak miało być przez kolejnych 12 km: piaszczysta droga, szutrowa droga, droga przez las i tak w koło do samego Gostynina. A potem wylądowaliśmy po drugiej stronie stacji i trzeba było zrobić wielkie koło,żeby dostać się na właściwą stronę. Mąż chciał jeszcze kupić wodę,wiec ruszyliśmy przedmieściami w stronę centrum. Po drodze żadnego małego sklepiku, same budowlane markety. Dopiero przed samym centrum duży market spożywczy. I na stację! Łączie tego dnia jakieś 40 km zrobiliśmy na rowerach.
A tu już jesienne akcenty. W Pepko niedawno były takie pojemniki w kształcie dyni. Moja córka upolowała ostatnią.
"Cienie na Księżycu" Zoe Marriott,baśń w japońskim klimacie o zdradzie, zemście i miłości. I tkaniu cienia. Polecam, jeśli ktoś lubi tego typu klimaty. Mnie bardzo się podobała.
Moje ulubione jesienne kwiaty- astry w podzięce dla Was, za zaglądanie, czytanie i komentowanie. Miłego weekendu.

piątek, 8 września 2023

Pałac Herbsta i "Czeski film"

Witajcie! Dziękuję za zaglądanie, czytanie i komentowanie. Dziś obiecany Pałac Herbsta, który odwiedziliśmy w piątek kilka tygodni temu.W tym roku Łodź obchodzi 600 lecie istnienia. Huczne to były obchody, ulica Piotrkowska, najsłynniejszy deptak w mieście przeżywała wielkie oblężenie. Morze ludzi z różnych zakątków Polski zjechało aby bawić się i świętować. Atrakcji było bez liku. Dla mnie Łódź to przede wszystkim kolebka włókiennictwa, więc postwnowiłam odwiedzić to miasto, gdy nie będzie tłumów i zwiedzić siedzibę jednego z łódzkich fabrykantów.
Edward Herbst urodzony w Radomiu w 1844, zmarły w 1921 roku w Sopocie to polski przemysłowiec działający w Łodzi. Był synem Edwarda- kupca przybyłego z Saksonii i Ludwiki z Vonderheidenów. Absolwent Warszawskiej Szkoły Handlowej.
Rozpoczął prace w fabryce Karola Scheiblera w 1869 roku. Miał wtedy 25 lat. A po kilku latach kariery zawodowej, w 1874 roku ( 30- letni) został dyrektorem zarządzającym przedsiębiorstwa.Po ślubie z najstarszą córką Schaeiblera- Matyldą, został współwłaścicielem fabryki. Na otrzymanym w posagu folwarku, ciągnącym się na wschód od fabryki wzniesiono w 1876 willę dla nowożeńców według projektu architekta Hilarego Majewskiego.( informacje z Wikipedii) Na zdjęcu Edward i Matylda Herbstowie.
Edward Herbst był podobno ulubionym zięciem Karola i Anny Schreiber. Karol widział w nim samego siebie z czasów młodości, mieli poza tym to same pochodzenie. Z kolei zięć z teściową uwielbiali ogrody i ich pielęgnację.
Takich niecierpków dawno nie widziałam.
Za kilka dni umieszczę pozostałe fotografie. Po kilku godzinnym zwiedzaniu postanowiliśmy wybrać się na obiad, bo była ku temu stosowna pora.
Postanowiliśmy wybrać się do restauracji " Czeski film" w Ksieżym Młynie. Oj, wyszedł z tego naprawdę czeski humor. Ledwo przekroczyliśmy próg restauracji młody mężczyzna zza baru krzyknął - " Stolik dla dwóch osób!" - Zaraz, zaraz- powiedział mój mąż- chcielibyśmy najpierw zobaczyć kartę dań." - " Chyba MENU?!" - poprawił go młody pracownik restauracji. " - A czy to przypadkiem nie jedno i to samo?!- zapytał mój mąż. -" w Każdym razie poprosimy kartę dań lub jak pan woli MENU" Karta zawierała nazwy dań w dwóch językach: w polskim i czeskim, i była mało czytelna. - O patrz- powiedziałam do męża - są knedliczki w bardzo niskiej cenie ( 10 zł) zapytałam młodego człowieka, co poleca do knedliczków. Jakby na to czekał, aby mówić, mówić i mówić. W tym momencie zadzwoniła moja komórka. Zanim ją znalazłam, dzwonek umilkł. Dzwoniła nasza córka, która była w drodze do WAMU( szpital Wojskowej Akademii Medycznej) na ekstrakcję ósemki. Musiałam natychmiast oddzwonić, w końcu to był najważniejszy cel mojej podróży do Łodzi, być blisko w takiej chwili, bo bardzo to przeżywała. Wyszłam na zewnątrz, mąż za mną. A za nami kelnerka. W trzeciej części filmu " Jak rozpętałem drugą wojnę światową" jest taka scena, gdy wiejska kobieta wychodzi z rozpędu z kijem czy sztachetą na drogę i natychmiast zawraca widząc wojsko. Komicznie to wyglądało, podobnie kelnerka zrobiła taki manewr. Otworzyła drzwi, zobaczyła,że stoimy i w półobrocie szybko je zamknęła i wróciła do wnętrza. Widocznie sprawdzała, czy mają klientów czy nie. W dużej restauracyjnej sali tylko przy dwóch stolikach siedzieli goście. Kiedy skończyłam rozmawiać mój mąż zapytał- " Naprawdę koniecznie chcesz zjeść tu obiad? Knedliczki są tanie, ale widziałam ceny całego zestawu. To przeciętnie 180 zł od osoby. Naprawdę chcesz zapłacić paragon grozy?!" Cóż, przekonał mnie i poszliśmy gdzieś indziej. To tyle. Miłego weekendu Wam życzę.

wtorek, 5 września 2023

Koty i wakacyjna lektura.

Dzień dobry, dziękuję Wam serdecznie za zaglądanie, czytanie, komentowanie. To zdanie stało się już stałą formułką u mnie. Witam nową obserwatorkę mojego bloga- Clarisę. Wiem,że mało mnie teraz na blogu i na Waszych blogach.Lato jest krótkie i staram się je maksymalnie wykorzystać. Pamiętam o Was i będę sukcesywnie odwiedzać.
W ten weekend miałam gości.Z córką, zieńciem i wnuczką przyjechała Psiczka- Pchliczka, którą mają od kilku miesięcy. Ta urocza suczka zagoniła wszystkie moje koty na drzewa. Wykorzystałam to i zrobiłam im sesję zdjęciową. Zmęczony, ale bezpieczny rudasek robi toaletę na sośnie.
Hesia nr 2 wygląda zza gałęzi.
I znowu rudasek z wymownym, pełnym obaw spojrzeniem.
A to dwie dorodne "śliwki"- Hesia 2 i czarny nad jej głową.
Skończyły się upały i można wyruszać na dłuższe rowerowe wycieczki.Niedawno wybraliśmy się do Grotnik, to miejscowość oddalona od nas o kilka kolejowych stacji. Razem z nami pojechały ŁKĄ ( Łódzka Kolej Aglomeracyjna) rowery. Leśnymi drogami jeździ się tak przyjemnie,że nie wiadomo kiedy dotarliśmy do sąsiadującego z Łęczycą- Ozorkowa. Dawno tam nie byłam i musiałam zobaczyć jak zmieniło się to miasto. Odwiedziłam moje ulubione sklepy( księgarnie i pasmanterię) Dobra wiadomość jest taka,że ciągle prosperują, a ich właściciele trwają na swoich posterunkach. A ta książka to właśnie pamiątka z tej podróży. Wieczorem po powrocie do domu zaczęłam czytać i czytałam przez kolejne dwa dni. Pogoda była ku temu sprzyjająca- dwa deszczowe dni, gdy padało dosłownie od rana do wieczora.
Akcja tej książki toczy się w Ameryce Południowej w Amazonii.Naukowiec 73- letnia doktor Annick Swenson prowadzi tam od trzech dekad badania nad...i zostawię to zdanie niedokończone, bo te badania są po prostu nieprawdopodobne z kilku powodów.Finansuje je korporacja Vogl, a zarządzajacy niecierpliwią się nie wiedząc na jakim etapie się one znajdują. Wysyłają pracownika Andersa Eckmana,żeby zorientował się na miejscu w sytuacji, a po paru miesiącach otrzymują list, że Eckman nie żyje. List jest krótki, enigmatyczny i kontrowersyjny. Żona Eckmana- Karen naciska ,aby ktoś pojechał z firmy do Amazonii i zdobył dokładne informacje. Pracująca przez kilka lat z Eckmanem Marina- pół Amerykanka, pół Hinduska leci z Minnesoty do Miami, a dalej do Manaus, żeby porozmawiać z doktor Swenson, a swoją dawną wykładowczynią i opiekunką medycznego stażu." W chwili, w której Marina weszła w zatęchły wiatr tropikalnej klimatyzacji, poczuła zapach własnej wełnistości. Zdjęła lekki wiosenny płaszcz, a potem zapinany na suwak sweter pod nim, wpychając obydwa do bagażu podręcznego, gdzie za nic nie chciał się zmieścić, podczas gdy każdy owad w Amazonii oderwał głowę od liścia, który właśnie przeżuwał i zwrócił smukłe czułki w jej stronę. Była przekąską, barem szybkiej obsługi, kobietą ubraną jak na wiosnę na Północy."
Ann Patchett ( ur.1963) udowadnia po raz kolejny,że jest świetną autorką. Wcześniej czytałam " Asystentkę magika" i " Dom Holendrów". "Stan zdumienia" wciąga od pierwszej strony. Jest egzotyka, pełnokrwiste postacie( doktor Annick Swenson , Anders Eckman, Marina) barwni bohaterowie jak młodzi Barbara i Jackie Bovenderowie- strażnicy bramy, prywatności doktor Swenson w Manaus oraz zagadkowe plemię Lakeszi, a także międzynarodowa ekipa badawcza w dżunglii. Mnóstwo zdarzeń, tajemnic, które stopniowo wychodzą na jaw, w tym zaskakujących, budzących moralne dylematy.Wprawdzie od wylądowania Mariny w Manaus do podróży Amazonką mija sporo czasu i dużo stron książki, ale jest to - moim zdaniem- bardzo przemyślany zamysł autorki, dzięki któremu dużo dowiadujemy się o najważniejszej postaci tej książki- doktor Annick Swenson. Na koniec zaskakujące zakończenie. Jak dla mnie beletrystyka 10/10.
To tyle na dziś. Wkrótce wrzucę fotki z pałacu Herbsta. Pozdrawiam serdecznie. Dobrego tygodnia Wam życzę.