czwartek, 20 marca 2025
Opowieści na powitanie wiosny.
Witajcie Moi Drodzy w pierwszy dzień astronomicznej wiosny.Dziękuję Wam za zaglądanie, czytanie i komentowanie. Za żywe reagowanie na moje posty, za dyskusję. Wymyśliłam sobie, że znowu napiszę jakąś opowieść osnutą na przeczytanych książkach, które mnie zainspirowały, bo "Życie jest nieskończoną księgą historii, czekających na opowiedzenie." jak napisał w odpowiedzi na mój komentarz na swoim blogu Jurnalista Douglas Melo
Grodzisko w Tumie. Pierwsza lokalizacja miasta.Dookoła łąki, mokradła, a w dawnych czasach bagna, które były dodatkowym zabezpieczeniem utrudniającym wrogowi dotarcie do grodu.Bagna pobudzały wyobraźnię, więc tworzeniu opowieści, legend i klechd nie było końca. Macondo w powieści " Sto lat samotności" Gabriela Garcia Marqueza też powstało w otoczeniu bagien. I jakież było zdziwienie, gdy nagle na tym dobrze zabezpieczonym terenie pojawili się Cyganie, a krępy Cygan o imieniu Melquiades miał coś, co odmieniło życie Jose Arcadio Buendia, spotkanie to stało się początkiem długoletniej przyjaźni.A może by tak "Sto lat samotności" po polsku? Macondo zwie się Zręby i powstało w gęstym lesie otoczonym bagnami. Ale zacznijmy od początku.
Fornal Mikołaj dał swojego najstarszego syna na służbę do dworu. Łukasz był tak bezczelny, że grając w karty z dziedzicem wygrał las. Dziedzic nie miał o to pretensji. Miał kłopot z żoną i mocno wierzył w powiedzenie,że kto nie ma szczęścia w kartach, ma szczęście w miłości. Z kolei Łukaszowi uwierał w kieszeni akt własności lasu. Nie mógł już być jak dawniej fornalem, ze wsi też go wygnano.Został mu las. Pewnego razu obudził go trzask drewna płonącego ogniska. Do płomieni dokładała gałęzie piękna Cyganka, obok dreptał na dwóch łapach cudacznie ubrany niedźwiedź. Zajadał się soczystymi gruszkami z gruszy, która rosła w lesie.Potem pojawił się Cygan o złotych zębach, z którym Łukasz prowadził egzystencjalne dyskusje.Łukasz nazywał go królem Cyganów. Temten z kolei choć nie używał tej nazwy, wiedział,że za takiego uważają go ludzie z taboru, bo co dzień rano znajdował przy swoim wozie kurę.Co ciekawe - kiedy Cyganki szły do wsi wróżyć i kradły kury,ludzie uważali,że to normalne i tak ma być. Ale kiedy później Cyganki chciały płacić za kury żywym pieniądzem- o to to nie,to było nie do pojęcia i nie do przyjęcia. Można było odwiedzić Cyganów, ale zawsze oczekiwali od przybysza podarków. Gdy gość nic nie przyniósł ignorowali go zupełnie.
Po pewnym czasie Cyganie odjechali, ale Cyganka Pawlina została, a z nią niedźwiedź. Łukasz miał już o kogo dbać, zbudował szałas i zaczął karczować las pod uprawy.Po pewnym czasie zaczęli budować murowany dom i Cyganie zwozili im z daleka wozy wypełnione kamienieniami. Pawlina chodziła do wsi.Całymi godzinami przesiadywała u wdowy,gdzie panowała nieustanna krzątanina i zgiełk. Kobieta narzekała,że z coraz większym trudem przychodzi jej wykarmić tak liczną gromadkę dzieci. Któregoś razu, gdy Łukasz wrócił ze zrębu zastał Pawlinę z dzieckiem. Pola rosła i kiedy dorosła zakochała się w Cygańskim królu. Z tego związku narodził się Romuald potocznie zwany Romkiem. Jednak Cygan zbyt cenił sobie wolność,żeby na stałe związać się z kobietą. Tłumaczył ,że może być jedynie ojcem chrzestnym swojego syna. Męża dla Poli przywiózł z Żuław. Jakub miał oczy błękitne jak woda, włosy tak jasne ,że ludzie mówili o nim anioł boski. Zgodził się zostać mężem Poli, bo wiele zawdzięczał królowi Cyganów. Pola kochała króla Cyganów, więc przyjęła jego warunki. Jakub zajmował się melioracją, nauczył tego przybranego syna. Romek nie dość,że wyglądał jak Cygan, to jeszcze duszę miał cygańską.
To tylko jeden z ważniejszych wątków tej powieści. I urwałam go w połowie. Książka podzielona jest na księgi np. księga wody, mgły, kamieni.Powieść czyta się bardzo dobrze i ze względu na treść i konstrukcję wpisuje się ona w tzw. realizm magiczny.
"Czasami dzieją się cuda, które nie są dobre, ani złe, tylko takie Pomiędzy. Ten przyimek złożony ma niemałe znaczenie. Pawlina kiedy zamieszkała w murowanym domu i nie podróżowała z taborem przestała być uważana za Cygankę. Ona była kimś pomiędzy Potomkowie Łukasza mieszkający w Zrębach żyli pomiędzy Cyganami a ludżmi ze wsi. Czasami coś układało się z pozoru dobrze, ale z pewnych względów nie umieli się z tego cieszyć, ani smucić. Ich odczucia były pomiędzy radością a smutkiem. To tak jak w życiu- między trudnymi wydarzeniami a euforią jest codzienność czyli coś pomiędzy i to pomiędzy jest ok.
Jaume Cabre w swojej książce " Głosy Pamano" napisał,że pomiędzy datą narodzin i datą śmierci jest myślnik. I tylko od nas zależy co zrobimy z tym pomiędzy. A może macie pomysły na jeszcze inne pomiędzy?
A propos niedźwiedzia Pawliny. W książce Bohdana Baranowskiego " Ludzie Gościńca w XVII i XVIII wieku" jest mowa o niedźwiednikach. " Niedźwiedzie kupowano przeważnie w okolicach kompleksów leśnych, tj. Puszczy Białowieskiej lub puszcz białoruskich. Zatrudnieni tam gajowi lub strzelcy starali się zdobyć młode niedźwiadki, które następnie za bardzo wysoką cenę sprzedawali niedźwiednikom. Ponieważ zawód niedźwiednika przechodził z ojca na syna , w rodzinach takich doskonale potrafiono wyuczyć ich różnych sztuczek". Pracujący niedźwiedź zwracał się potem z nawiązką.Dawał pokaz na targach i jarmarkach zarabiając na utrzymanie swoje i niedźwiedników. Z niedźwiedziami łączył się jeszcze inny ciekawy zwyczaj. Ludzie wierzyli,że niedźwiedź , który wejdzie do domowej izby przyniesie im szczęście. A on owszem, najpierw nie chciał wejść, ale za odpowiednią opłatą jego właściciel dawał mu znak,żeby przestąpił próg domu. Bardzo często niedźwiednikami byli Cyganie.
I jeszcze dwa słowa o lasach w przyszłości. Profesor Marcin Dederski ( Polityka, nr 12/2025 " Igła w stogu liści" rozmowa Jędrzeja Winieckiego) przewiduje, ze w związku ze zmianami klimatycznymi lasy zmienią swoje oblicze. Za kilka dekad będą to głównie lasy liściaste i ciemne.Powiedział,że sosna, która potrzebuje więcej wody zdoła się utrzymać głównie na Pomorzu i w górach.
To tyle na dziś. Jeśli macie ochotę na jeszcze inną opowieść osadzoną na terenie bagiennym to polecam książkę Edwarda Redlińskiego " Konopielka", a jeszcze lepiej film we wspanialej obsadzie nakręcony w 1982 roku pod tym samym tytułem. Mieszkańcy Taplar od pokoleń żyją sobie spokojnie z dala od cywilizacji. Wielki świat szcześliwie omija ich wioskę. Niestety pewnego dnia władze powiatu postanawiają przeprowadzić elektryfikację i otworzyć we wsi szkołę...Znacie "Konopielkę"? Miłego weekendu.
niedziela, 2 marca 2025
Trochę o książkach, filmach i wydarzeniach.
Witajcie w marcu.
Dziękuję za zaglądanie, czytanie i komentowanie. Na Wasze komentarze będę jeszcze odpowiadać. O dalszej części Ludynii nie zapomniałam, muszę jednak uporządkować notatki. Co robiłam w lutym oprócz tego,że zmagałam się z różnymi zdrowotnymi dolegliwościami? Głównie czytałam i oglądałam filmy. Założyłam sobie,że w lutym przeczytam 10 książek. Pomysł, jak pomysł, można się przyczepić,że poszłam w ilość, jakbym zaliczała książki na akord, ale ogólnie spodobało mi się to wyzwanie.Czy dałam radę?! I tak i nie, bo stanęło na 9 książkach, ale jeśli brać pod uwagę zbiór opowiadań,do którego wracałam przez cały miesiąc i mam zamiar skończyć, to ta dycha by się uzbierała. Zacznę więc od tych opowiadań, a w zasadzie do jednego z nich.
Po "Przedwiośniu" Stefana Żeromskiego doszłam do wniosku,że może warto sięgać po starsze książki i wypożyczyłam z biblioteki zbiór opowiadań Kazimierza Brandysa. Pierwsze z nich pt."Niedźwiedź" bardzo mnie się spodobało. Miało być spokojne miejsce na przeczekanie wojennej zawieruchy,oddech po burzliwych miesiącach powstania warszawskiego.Rzeczywistość okazała się inna, ale jednocześnie dość ciekawa.
Akcja zaczyna się w październiku 1944 roku. Nasz bohater po załatwieniu kilku niezbędnych przepustek,wraz z narzeczoną, pociągiem dotarli do małej wsi otoczonej lasami. Pobrali się w miejscowym kościele, a następnie zajęli pokój w wiejskiej chacie w Adelinie. Gospodarze wstawili im do izby piecyk- popularną" kozę", trzeba było postarać się o opał.Edzio, syn gospodarzy zawiózł naszego - powiedzmy- Kazimierza( w opowiadaniu narrator nie ma imienia) do leśniczówki po kwit na drewno. Oprócz gajowego Rewery i jego nieustannie drapiącego się wyżła, było w niej kilku młodych mężczyzn. Jeden z nich- Rafał dał Kazimierzowi list do młodej dziedziczki we dworze. Na odchodnym zakrzyknęli do odjeżdzających, aby pokłonili się Niewdźwiedziowi, jeśli go spotkają w lesie. Dwór wypełniony był uciekinierami z Warszawy, po zaniedbanym parku przechadzały się dostojne starsze panie w towarzystwie księdza. Wszyscy wypytywali o wieści z Warszawy, o konkretne ulice i miejsca,czy przetrwały budynki, zakłady. Niektórzy przebywali w Adelinie od lipca, ich niepokój o losy bliskich sięgał zenitu.W parku były granatowy policjant Dederko przy ognisku gotował sobie strawę.Przy kolejnym spotkaniu z Kazimierzem powiedział,że dostał list od Niedźwiedzia, aby porzucił swoje niechlubne zajęcie( granatowego policjanta) i stał się przyzwoitym człowiekiem. Przyjechał do Adelina, najpierw mieszkał w szałasie, a potem w obórce przy gospodarzach. Kręcił się nieustannie po wsi,zaopatrywał we własnoręcznie wykonane skręty,kłusował. Panienka przyjęła Kazimierza w salonie, wszystkie meble nakryte były zakurzonymi jasnymi pokrowcami. Przy takiej ilości ludzi we dworze ciągle wybuchały o coś kłótnie.Stara dziedziczka ledwo to znosiła, zamknęła się w swoim pokoju, stawiała pasjanse.Najbardziej wyczekiwanym sygnałem dla wszystkich był gong na posiłki,wtedy wkraczało radosne ożywienie. Kazimierz niespodziewanie stał się łącznikiem między dworem , a leśniczówką.Różne niepokojące wieści o planowanej niemieckiej obławie krążyły po Adelinie.Holender - Peter, który kręcił się w pobliżu dworu i partyzantów, okazał się szpiclem. Młoda dziedziczka próbowała ostrzec Rafała, wykorzystując jako posłańca- Kazimierza.Uratowała mu tym samym życie. W leśniczówce oprócz dwóch kobiet nie było nikogo, później pojawił się gajowy. Kazimierz powierzonej misji nie wypełnił, listu nie dostarczył, ale swoje życie uratował. Szedł już leśną drogą, z dala od utartego szlaku, gdy zaczęła się obława. Niemcy wywlekali chłopów z chałup, zabrali gajowego, zastrzelili kilkanaście osób z oddziału partyzanckiego i ułożyli zabitych pokotem,żeby cała wieś zobaczyła jakie są konsekwencje działań przeciw okupantowi. Temat Niedźwiedzia i jego oddziału partyzanckiego nieustannie powracał.Nikt człowieka nie widział, ale wszyscy w Adelinie o nim mówili.Każdy inaczej opisywał jego wygląd, wszyscy podziwiali,szczególnie po skutecznej akcji odwetowej, odbicia więźniów z niemieckiego posterunku. Niedźwiedź stawał się bohaterem, każdy chciał mu spojrzeć w oczy, uścisnąć dłoń, podziękować za nadzieję i walkę. W styczniu Adelin został wyzwolony. Rafał z oddziału partyzanckiego i panienka ze dworu planowali ślub w Warszawie, również Kazimierz z Magdą zaczęli się szykować w drogę powrotną. Spotkali Dederkę, żegnając się Kazimierz powiedział- "A jakby pan kiedyś spotkał Niedźwiedzia, to niech mu pan powie, że ludzie, co to byli w tym czasie...zawsze go będą wspominać."- Niedźwiedzia? A jego , wie pan, to chyba wcale nie było...Hasło. Takie sobie umyślili : Niedźwiedź. To było ichnie chłopskie wojsko, podobnież czerwone. Dawniej to ono się razem nie trzymało. Każdy oddziałek- sobie. Ale na wiosnę ugodę zawarli we wsi pod Opocznem, co się nazywa Niedźwiedź. A ludzie jak to ludzie. We wszystkim chcą poczuć człowieka."
Kazimierz Brandys był rodowitym łodzianinem. Pochodził z żydowskiej rodziny inteligenckiej. Podczas okupacji niemieckiej ukrywał się w Warszawie poza murami getta, a po wojnie zaczął budować nad Wisłą nowy wspaniały świat.( nowy wspaniały świat wypadałoby wziąć w cudzysłów, bo pamietać tego - nie pamiętamy, ale wiemy jak było) Naraził się Czesławowi Miłoszowi potępiając jego decyzję o wyborze wolności po drugiej strony żelaznej kurtyny. Sam w 1981 zamieszkał w Paryżu, gdzie zmarł 11 marca 2000 roku.Co ciekawe, ja pomyliłam braci. Mając naście lat przepadałam za opowiadaniami starszego brata Kazimierza- Mariana. Szczególnie lubię tomik opowiadań " Honorowy łobuz" autorstwa Mariana Brandysa. Chetnie jednak zapoznałam się z twórczością Kazimierza. Opowiadania wydane w 1973 roku.Z powodzeniem mogłabym je wpisać do wyzwań czytelniczych na marzec "Lubimy czytać"(Obserwuję te comiesięczne propozycje).Jedno z wyzwań dotyczy między innymi autorów, którzy tworzyli w latach 1945- 1989.
Daniel Olbrychski kilka dni temu obchodził 80 urodziny. Z wielką przyjemnością przeczytałam z nim wywiad z tygodniku opinii, bo dla mnie to polski aktor nr 1. Myślę,że miał dużo szczęścia, że będąc znakomitym aktorem grał z równie świetnymi aktorami u wybitnych reżyserów." Pięć dni przed zakończeniem zdjęć do " Brzeziny" Wajda zdyscyplinował nas drobnym kłamstwem. Powiedział, że ma taśmę, wtedy drogą , światłoczułą, tylko na jedewn dubel.Nie macie prawa się w niczym pomylić- zarządził. Graliśmy, jakby to był Teatr Telewizji na żywo.Nikt pretensji o to do reżysera nie miał.( Rozmowa Janusza Wróblewskiego, "Polityka" nr 9 2025.)
W Walentynki byłam z córką na 4 części Bridget Jones.Bawiłyśmy się dobrze. Jednak pierwszej cześci żadna z kolejnych nie przebiła. Zdecydowanym atutem było zobaczyć wszystkich aktorów po 24 latach.Bridget ma w ostatniej części 52 lata, dwoje dzieci, jest wdową od kilku lat.Znowu szuka faceta i po niewypale z dużo młodszym mężczyzną, trafia na takiego, który do niej pasuje. Obejrzałam w TV oskarowy film z 2022 roku Wszystko wszędzie naraz i uważam,że jest znakomity. Evelyn, kobieta w średnim wieku prowadzi z meżem - obydwoje Azjaci- pralnię w USA.Akcja toczy się w ciągu kilku dni. Evelyn ślęczy nad paragonami i fakturami, bo nadszedł dzień, gdy całą rodziną ma rozliczyć podatki.Urzędniczka patrzy na nią jak na nierozgarniętą kobietę przybyłą z innego kręgu kulturowego.Mąż Evelyn czuje się zaniedbywany, córka w okresie buntu próbuje przedstawić matce prawo do własnych wyborów. A Evelyn wyobraża sobie,że mając tyle możliwości... skończyła w pralni. W trakcie oglądania chwilami trudno się połapać o chodzi w tych surrealistycznych scenach, ale na koniec wszystko się wyjaśnia, układa.Chętnie obejrzałabym jeszcze raz, bo w trakcie tych scen rodem z walk wschodu padają zdania niczym filozoficzne sentencje, a łatwo je przegapić i nie usłyszeć w natłoku zmieniających się obrazów. Zakończenie jest przemyślanym happy endem.
Opowieść w książce "Toń" Ishbel Szatrawskiej układa się niczym puzzle. Początkowo bardzo trudno było się w nią wciągnąć. Zaliczyłam trzy próby,ale potem w trakcie czytania wszystko wskakuje na swoje miejsce i na koniec widzimy piękną wojenną i powojenną mazurską opowieść, oplecioną wokół domu. Cztery pokolenia i najważniejsza postać- Janka, prosta, silna kobieta, która potrafiła się odnaleźć i poradzić w tych bardzo trudnych czasach.Bardzo poruszyła mnie śmierć Mariana Turskiego. Jego jedenaste przykazanie" Nie bądźcie obojętni" i wystąpienie w Auschwitz podczas 75 rocznicy wyzwolenia obozu. Robert Peckham promując swoją książkę " Strach. Inna historia świata" twierdzi,że ludźmi od wieków rządzono przez strach." Politycy wykorzystują strach nadając naszym lękom twarz, tak jak zrobił to Hitler, stygmatyzując Żydów. Wykorzystał różnorakie obawy oraz fobie Niemców i przekierował je na grupę narodowościową, obarczając ją odpowiedzialnością za całe zło. III Rzesza jest złowrogim przykładem państwa, które ze strachu uczyniło przemyślaną i centralnie sterowaną politykę" ( "Polityka" nr 9. Rozmowa Tomasza Targańskiego) Ta książka zapowiada się bardzo ciekawie, może warto po nią sięgnąć?! To tyle na dziś. Pozdrawiam Was serdecznie
czwartek, 30 stycznia 2025
Ludynia. Marzenia się spełniają.
Witajcie. Tradycyjnie dziękuję za zaglądanie, czytanie i komentowanie.Patronem- pisarzem 2025 roku jest Stefan Żeromski. Myślę,że to właściwa pora,żeby napisać o Ludynii, gdzie kręcono zdjęcia do " Syzyfowych prac" i "Przedwiośnia".
Odwiedziliśmy ją w maju ubiegłego roku w drodze powrotnej z Koniecpola. Taki był jeden z pierwszych widoków, jaki nam się ukazał po dotarciu do miejsca docelowego. Spacerowaliśmy z rowerami w jedną i drugą stronę, i ogarniały nas coraz większe wątpliwości, czy uda nam się zbliżyć do dworu, o zwiedzaniu nie wspominając.Na stronie internetowej przeczytałam,że dwór znajduje się w rękach prywatnych i można go zwiedzać po wcześniejszym uzgodnieniu z właścicielem. W pewnej chwili zobaczyłam, że ktoś wychodzi z dworu i kieruje się w stronę parku. To jeszcze nic nie znaczyło. Jednak na parkowym murze była tabliczka,że prowadzi tu trasa do nordic walking. Weszliśmy do parku i zobaczyliśmy mężczyznę zajmującego się pracami porządkowymi.Wysoki, szczupły, niemłody. Od słowa do słowa okazało się,że to pan Stanisław- dwudziesty właściciel majątku w Ludynii.
Parterowy dwór, położony wśród stawów jest drewniano- murowaną budowlą na planie prostokąta, zaliczanym do dworów alkierzowych.Został zbudowany w połowie XVIII wieku, w czasach gdy wieś należała do Kluczewskich herbu Jasieńczyk.
Obok dworu znajduje się jeszcze starszy, bo z połowy XVI wieku budynek - lamus dworski, który kiedyś był siedzibą zboru Arian- Braci Polskich ( ruch religijny, który wyodrębnił się z polskiego kościoła Ewangelicko- Reformowanego w latach 1562- 1565).
Dwór często zmieniał właścicieli. W XIX wieku ówcześni właściciele otynkowali go i pomalowali, przez co stracił swój charakter. Po roku 1945 przeszedł na własność skarbu państwa. Do połowy lat 70 w dworze mieściła się szkoła, a w zborze biblioteka.
Kiedy oferta pojawiła się w katalogu wydawanym przez ministerstwo kultury "zabytki na sprzedaż"- zainteresowała pana Stanisława. Był w Ludynii jako student, jednak dworu zupełnie nie pamiętał. Postanowił odwiedzić to miejsce. Była śnieżna zima.Ten dwór w białej szacie z pięknym łamanym, polskim dachem zrobił na nim takie wrażenie,że zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia. Pertraktacje z właścicielem trwały rok i w 1996 roku pan Stanisław Giżyński - chemik z wykształcenia, historyk z zamiłowania został właścicielem modrzewiowego dworu w Ludynii.
A potem remont, który trwał 10 lat. Usunięcie zewnętrznego tynku i postępujące prace od fundamentów w górę. Gont na dachu został wymieniony w całości. 50 tysięcy drewnianych klepek z drewna osikowego łupanych i ręcznie wyrabianych! Od kilku lat pan Stanisław na stałe mieszka we dworze.Wewnątrz dwór ma dwie przestrzenie- prywatną i udostępnianą dla zwiedzających. O tym, co zobaczyliśmy wewnątrz napiszę w następnym poście. Korzystałam z informacji zamieszczonych w Internetowych wydaniach Świętokrzyskiego Echa Dnia. To tyle na dziś. Miłego weekendu.
czwartek, 23 stycznia 2025
Pociągiem do Gliwic
Witajcie! Dziękuję za wszystkie komentarze, za zaglądanie, czytanie, wyrażanie troski.
Zimę jaką mamy to nie zima jaką pamiętamy, za jaką tęsknimy. Zadziwia tym bardziej fakt, że chwilowe pojawienie się śniegu potrafi sparaliżować służby drogowe i komunikację. Któregoś razu podczas tego nagłego ataku zimy przeczytałam- " Nasz pociąg stał 6 godzin w Żyrardowie, ale przynajmniej dostałem wafelka". W tygodnikach opinii nieustannie publikowane są artykuły na temat niewydolności kolei. Przytaczane są przykłady, jak to gdzieś cudem nie doszło do katastrofy,bo czynnik ludzki szwankuje- nieodpowiednio wykształceni maszyniści, z przepracowania mało nie doprowadzają do zderzeń składów. Innym razem czytam o Pendolino( o którym mówi się też Pędzolino), wszystkich jego wadach, w tym że stanowczo ich za mało. A sami kolejarze w dniu swojego święta ( 25 listopada) żalili się, że o kolei mówi się jedynie, gdy dojrzie do katastrofy. Martwią mnie te negatywne opinie i postanowiłam coś dobrego napisać o działalności PKP. Otóż w listopadzie ubiegłego roku za przysłowiową złotówkę wybraliśmy się na wycieczkę do Gliwic. Najpierw Inter City Chemik relacji Płock - Katowice, potem szybka przesiadka do Inter City relacji Przemyśl- Berlin. Wieczorem powrót, a cała podróż za 8 złotych! To prawda,że podczas każdej kontroli biletów trzeba było wyciągać wszelkie możliwe dokumenty, ale jaka radość gdy w pociągach i na stacjach widziało się entuzjastycznie podekscytowane wycieczki seniorów.
Ulica Zwycięstwa w Gliwicach. W Gliwicach byliśmy jeszcze przed południem. Już po wyjściu z dworca skierowałam się w kierunku głównej ulicy miasta, gdy tymczasem mój mąż zakumonikował mi,że GPS wskazuje inną trasę. Po zrobieniu kółka wokół dworca postanowiliśmy wypytać ludzi stojących na przystanku MPK, jak dojść do Palmiarni. Jeden pomachał tylko ręką i zatoczył się, bo był już porządnie zawiany pomimo wczesnej pory.Kolejna osoba nie wiedziała, następnie mężczyzna tłumaczył długo i zawile. Dopiero zagadnięty facet w pomarańczowej kurtce z fikuśnym szalikiem krótko i zwięźle wytłumaczył nam po angielsku. A najbardziej zwięzły był drogowskaz z wyciągniętej ręki- Tam! Innym ciekawym zjawiskiem było zauważenie przez mojego męża,że megafon na dworcu przed ogłoszeniem pociągu wygrywa jakąś niemiecką melodię. Nie było to prawdą, co sprawdziłam czekając po południu na pociąg do Katowic. Pamiętacie ten kadr z filmu "Vabank 2. Riposta", gdzie Kramer miał przekroczyć fikcyjną granicę z Niemcami? Najpierw poleciała jakaś melodia z płyty, a potem wyszli przebrani za Niemców strażnicy graniczni. W Gliwicach gong puszczają nagrany z płyty analogowej.
Kamieniczki w rynku z charakterystycznymi podcieniami.
Gliwicki ratusz w remoncie.
Jak dla mnie w Gliwicach najpiękniejsze są secesyjne kamienice.
I właśnie te z czerwonej cegły...
Palmiarnia w Gliwicach. Nie wchodziliśmy do środka.
Tościk w śniadaniowni. Niestety nie trafiłam na kluski śląskie z modrą kapustą, a typową śląską gadkę usłyszałam w ...aptece. Późnym popołudniem wsiedliśmy znowu do Chemika i popędziliśmy w stronę domu. W wagonie te same twarze co rano. Pociąg na godzinę utknął na stacji Łódź Widzew, w Łodzi Chojny wykoleił się pociąg towarowy.Ale wafelków nie rozdawali. Miałam ochotę na gorącą herbatę, ale w rezultacie nie poszłam do Warsu, nie przepadam za herbatą ekspresową.
A to moje zimowe ludziki, które kupiłam dzięki Ani. Po złotówce od sztuki.
Serniczek na Dzień Babci i Dziadka z rewelacyjnego przepisu od ania gotuje, z galaretką żurawinową.I to by było tyle na dziś. Pozdrawiam Was serdecznie i do następnego postu.
czwartek, 2 stycznia 2025
Witajcie w 2025 roku.
Witajcie Moi Drodzy w 2025 roku! Witajcie po 2 miesiącach mojej przerwy w blogowaniu. Dziękuję Wam za życzenia i tak naprawdę to one mnie skłoniły do powrotu.
Mój zimowy parapet okienny. Muszę tutaj nieco napisać, co było powodem mojej nieobecności. Po pierwsze zaczęło brakować mi weny.Rok temu przenieśliśmy się do miasta i to co było dotychczas treścą moich postów przestało być aktualne: wiejskie obrazki, potrawy, a nawet robótki. Żyjąc wygodnie uświadomiłam sobie, że mniej się ruszam i za bardzo sobie dogadzam jeśli chodzi o jedzenie. Trzy lata temu poziom glukozy lekko przekroczył normę i lekarz wysłał mnie na badanie krzywej cukrowej. To było koszmarne badanie- małe, duszne pomieszczenie,pielęgniarka, która co chwilę wychodziła, żeby przypomnieć,że nie wolno zdejmować masek...Na szczęście wyniki badania były dobre, niczego nie wykazały.Ale minęły 3 lata i wyobraźnia zaczęła pracować. Postanowiłam przejść na dietę niskowęglowodanową i więcej się ruszać. Spacery, spacery, umiarkowane ćwiczenia.Wykluczyłam z codziennej diety sporo rzeczy. A listopad - ciemny i nostalgiczny doprowadził mnie do paranoi. Już sama nie wiedziałam co jeść. Nagle miałam ochotę na kakao i zaraz sprawdziłam,że mleko nie wchodzi w grę. W dodatku po otrzymaniu skierowania na badania stwierdziłam,że już na drugiej pozycji jest hemoglobina glikowana. Tak, tak, po przekroczeniu pewnego wieku jesteś podejrzana o wyszystkie choroby.Tymczasem glukoza i hemoglobina glikowana wyszła mi w normie, mam też podobno całkiem przyzwoitą morfologię. Ale nie wszystko jest w normie. Do lekarza się nie spieszę. Od pandemii mam ograniczone zaufanie do systemu.
To zdjęcie jest z sprzed 2 lat. Ostatnio nawet fotografowanie zaniedbała. Zresztą nie ma u nas takiej zimy i najprawdopodobniej nie będzie. I nawet chyba specjalnie nie tęsknię, choć w okresie zimowym chętnie oglądam takie obrazki. A propos fotografowania. Wzięłam aparat na spotkanie przed samym Sylwestrem i nawet go nie wyjęłam z futerału. Przyszło niewiele osób, a niektóre z tych co były zachowywały się niczym w mediach społecznościowych. Tylko ja, ja , ja i nie dopuszczanie nikogo do głosu.Co zaś do mediów społecznościowych podobno przyczyniają się do upadku tradycyjnej prasy. Przed świętami zaopatrzyłam się w podwójne numery moich ulubionych tygodników. A tam między innymi artykuł o nadziei i trzy przypadki osobowościowe. Jeden z bohaterów stracił pracę i po wielu perypetiach zatrudniono go po 8 miesiącach. Inny narobił długów i jest nadzieja,że te 100 tys.zł zaciągniętych w bankach i chwilówkach spłaci za póltora roku. Trzeci mocno ucierpał na środkach odurzających, ale jest nadzieja, bo trafił na terapię. Jakie czasy, taka nadzieja. Kolejny artykuł był o tym,że bezsenność stała się obecnie prawdziwymym problemem. W innym z kolei magazynie przeczytałam o dobrym przygotowaniu do świąt, z właściwym w tej materii planowaniem i dzieleniem się obowiazkami. Program rozpisany na kilka tygodni ukazał się na trzy dni przed świętami.Potem szły narzekania krytyków w radio i Internecie. Między innymi,że poza paru wokalistami nie mamy teraz żadnych zespołów muzycznych, a w drugiej połowie 2024 roku nie powstała żadna godna uwagi produkcja filmowa. W tej sytuacji mój brak weny to po prostu pikuś.
Pod koniec roku przeczytałam sporo książek. Dotychczas było to 20 parę rocznie, a w ubiegłym roku 39. Przeglądam sporo książkowych vlogów. Jednak finalnie doszłam do wniosku,że trzeba mieć duży dystans do tego, co tam publikują. Moje gusta czytelnicze rzadko pokrywają się z tym co widzę w Internecie, więc zastanwaiam się czy pisanie o książkach jest dobrym pomysłem. Pomijam już fakt,że są tacy, którzy robią to lepiej. Na zdjęciu "Roztopy"Jędrzeja Pasierskiego, kryminał z komisarz Niną Warwiłow, 2 tom z serii.
"Miasto Archipelag" Filipa Springera to książka, która opowiada o 31 miastach z dawnego podziału administracyjnego.(1975-1998) Było trochę niepokoju przy powstawaniu tamtego podziału, ale potem dużo więcej strachu i obaw, gdy stolice dawnych województw traciły swój status, bo i pieniądze przestały płynąć wartkim strumieniem. Bardzo obawiała się na przykład Częstochowa. Niestety całkiem słusznie. Znam to miasto całkiem dobrze i obecnie zupełnie mnie się nie podoba. Ta książka traktuje o ludziach i właśnie ludzie i ich historie są najważniejsi. Są w niej historie pisane czerwonym atramentem Chodzi tu o ludzi, którzy pomimo niesprzyjających czasów robią swoje i przekształcają swoją przestrzeń i przestrzeń swoich miast na lepsze. - " To ze Slavoja Zizki. Podczas Occupy Wall Street powiedział, że czerwony atrament symbolizuje język, którym można wyrazić,że jest zupełnie inaczej, niż się wszystkim wydaje,że jest."
A zatem reasumując W Nowym 2025 Roku Zdrowia, Weny, Dbania o Siebie pod każdym względem, a także troski o innych oraz Historii pisanych czerwonym atramentemDziękuję Wam bardzo, bardzo za czytanie, zaglądanie i komentowanie. Dziękuję Joli z bloga " Hafty na wierzbie za życzenia i list. MaB, Joannie,Hani, Monice z bloga DOBRYCAOCH za życzenia. Sivce za troskę. Dziękuję z całego serca. Pozdrawiam i wkrótce wyruszę zobaczyć co u Was słychać.
środa, 30 października 2024
Zdarzyło się w październiku.
Witajcie Moi Drodzy. Dziękuję za zaglądanie, czytanie i komentowanie. Podobał się kugiel, wiele osób nie znało tej potrawy. Wyszperałam w swoich książkach kulinarnych taką traktującą o typowo żydowskich potrawach i znalazłam ciekawy przepis na kugla z rybą, ale co poszłam do naszego rybnego, pani informowała mnie ,że jeszcze nie jest odpowiedni czas na ryby. Musi zrobić się chłodniej. A październik był bardzo piękny i ciepły. Może w listopadzie uda mi się wrócić do tego tematu. Tymczasem w październiku nosiło nas po okolicy i trochę zdjęć zamieszczę z tych wycieczek rowerowych.Napiszę też o spotkaniu klasowym po latach. Będzie recenzja książki.
W miejscowości Solca Wielka zachował się wiatrak koźlak w całkiem niezłym stanie. Brakuje mu wprawdzie dwóch śmigieł czyli skrzydeł, ale trzyma się i ładnie zdobi krajobraz miejscowości.
Droga prowadząca do wsi Solca Wielka.
Kościół w Solcy Wielkiej pod wezwaniem świętego Wawrzyńca Diakona i Męczennika. Strzelistą wieżę tegoż kościoła widać z odległych miejscowości.
Jednak w połowie października ciepłe kolory jesienne widoczne były u nas głównie w lasach.
Październik obfitował u mnie również w różne spotkania. Między innymi było spotkanie klasowe LO po kilku dekadach. To było moje pierwsze spotkanie klasowe i prawdę mówiąc miałam wielkie obiekcje czy się na to pisać. Jednak gdy zadzwoniła do mnie trzecia z kolei osoba z pytaniem czy chcę brać udział, doszłam do wniosku,że pójdę, bo słyszałam o imprezie od tygodni. Gdybym nie poszła może bym potem żałowała?! W każdym razie widok był niecodzienny gdy podjeżdzaliśmy taksówkami na obszerny parking pod restaurację, wysiadaliśmy jak prawdziwe gwiazdy. Potem następował moment rozpoznawania, wykrzykiwania imion i powitania. Oj, byli tacy, którzy zapomnieli twarzy swoich koleżanek i kolegów, tym bardziej,że jak wspomniałam minęło kilka dekad i nieco się zmieniliśmy.Postwailiśmy na dobrą zabawę, na improwizację. Z ciekawości pytaliśmy o różne rzeczy. Okazało się,że większość z nas mieszka tak jak mieszkało w naszym mieście, niektórzy pojechali pracować za granicę, wrócili, ale dziś mają tam drugą przystań. Niektóre dziewczyny zupełnie straciliśmy z oczu i jakież to było wow, gdy okazało się,że jedną licealistkę po maturze wywiało do Jaworzna, dość daleko od naszego łódzkiego województwa.Wspominaliśmy wspólne chwile, ale chyba bardziej nauczycieli, szczególnie takich, którzy dawali w kość. Były tańce, polonez i wspólne zdjęcie. Co bym dodała?! Jedna z miejscowych koleżanek usiadła wsród tych, których straciliśmy z oczu. I to było doskonałe posunięcie. Oczywiście można było swobodnie się przemieszczać, podchodzić i rozmawiać, ale może dobrze by było co jakiś czas zmieniać miejsce przy stole, żeby sytuacja spowodowała,że rozmawiałoby się z każdym obecym. Jeden z panów zrobił to na pewno, bo poprosił do tańca każdą koleżankę w ciągu tych 7 godzin spotkania. A Wy czy braliście udział w takich spotkaniach klasowych po latach? A jeśli tak, jak to wspominacie?
A to taki uroczy jesienny obrazek z cyklu Małgorzata Kilarska rysuje, zamieszczony w dodatku do Gazety Wyborczej, Wysokich Obcasach.
I mural na jednym z bloków: Dzieciństwo bez przemocy.
Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców. Jul ŁyskawaDo kupienia tej książki zachęciła mnie bardzo wysoka ocena " Polityki" 6/6, co zdarza się niezmiernie rzadko. " W pozornie sennym miasteczku Copperfield stojącym hartem ducha i siłą drwalskich mięśni powstaje Jeffrey Waters. Z prowincjonalnych lasów trafia na pierwsze strony gazet i do kartotek FBI. Jego istnienie i nagła popularność budzą gorące emocje w amerykańskim społeczeństwie, a do matecznika Watersa zjeżdżają dziennikarze z całego kraju, ciekawscy fani i uduchowieni wyznawcy drzew.Szukają jego korzeni, za wszelką cenę starając się dociec, kim tak naprawdę jest on i jego stwórca oraz co to znaczy dla przyszłości świata. Ale to przecież Ameryka, sny się tu spełniają, a niewiarygodne historie stają się rzeczywistością."
Bardzo dobry debiut 40 letniego Jula Łyskawy. Ta trochę surrealistyczna powieść na wiele splatających się ze sobą wątków, dobry język, chwilami kipi od emocji. Aż miałoby się ochotę wpaść do małego domku rodziny drwala,który na codzień pracuje na Wzgórzu Johnsona, skosztować wiśniowego placka" U pięknego Mela", porozmawiać z pracownikami lokalnej rozgłośni radiowej i gazety, a przede wszystkim zobaczyć przy pracy nieuchwytnego Jeremiego Harta, introwertyka tworzacego niebywałe instalacje, który napisał do swojej siostry Meg, że właśnie wszedł na Drogę Łagodnej Przejrzystości. A Jeffrey Waters, choć nie jest człowiekiem otrzymuje amerykańskie obywatelstwo. W Copperfield wszystko jest możliwe. A nas z lasu wygnały komary. Ściółka zryta okropnie, jak po aktywnej obecności dzików, parę podgrzybków ( na barszczyk wystarczyło) i nieustanne bzyczenie. Ale zdjęcia zrobiłam!
To tyle na dziś. Będę skucesywnie odwiedzać Wasze blogi.Życzę Wam Świąt pełnych zadumy i rodzinnych spotkań!
sobota, 28 września 2024
Moje małe wakacje.
Dzień dobry, dziękuję za zaglądanie, czytanie i komentowanie. Widzę,że mam nowego obserwatora mojego bloga. Witam Cię serdecznie. Dziś chciałabym opowiedzieć o moim wrześniowym odpoczynku. Na początku miesiąca dopadł nas wirusik i jak już minęła choroba uznałam,że najlepszym miejscem na odpoczynek będzie wiejskie letnisko mojej córki. Tym bardziej,że akurat miała urlop. To było wspaniałe. Spacery po okolicy, wycieczki samochodowe, wspólne leniuchowanie, gotowanie, wieczorne gry w karty...
Pilica w Przeborzu. Przedbórz to niewielkie miasto- ok. 3300 mieszkańców- w województwie łodzkim, powiad radomszczański, położone na Wyżynie Przedborskiej nad rzeką Pilicą. Leży na pograniczu województwa łódzkiego i świętokrzyskiego.
Mimo dość intensywnych deszczów poziom wód w Pilicy w normie, trzyma się koryta rzeki.
Miasteczko jak miasteczko, ale jest coś czego można im pozazdrościć.
To potrawa regionalna wpisana w 2009 roku na listę produktów tradycyjnych- Kugiel przedborski Zapiekanka przyrządzona z surowych tartych ziemniaków z dużą ilością mięsa. Podobny nieco do babki ziemniaczanej.Jednak o ile w babce dodaje się dużo tłustych okrawków, tutaj dobrej jakości mięso.Kugiel można kupić lub zamówić w restauracjach lub innych jadłodajniach, ale tylko w weekend, bo według tradycji przygotowywało się go w sobotę rano.Kugiel to potrawa żydowska,a wywodzi się stąd,że kiedyś społeczność żydowska była w Przedborzu bardzo liczna.
Z Przedborza jedziemy do jednej wsi w Przedborskim Parku Krajobrazowym. Lasy, lasy, lasy, często w nich brak zasięgu, niektóre wsie wykluczone komunikacyjnie. Nie trzeba jechać w Bieszczady, żeby odciąć się cywilizacyjnie.
A krajobrazy piękne, aż trudno uwierzyć,że jesteśmy w województwie łodzkim.
Sporo tu też ludności napływowej.
Obok, w Starej Wsi Europejskie Centrum Budo- Dojo. Luksusowe japońskie domki i sala treningowa do wschodnich sztuk walki.
A to już centrum naszych biesiad.
Relaksu.
I jeden z domowych obrazów w domowej galerii.
Można we Włoszczowej odwiedzić Czytelnię.
Na Rynku posłuchać włoszczowskich słowików. Cóż to za jedni?! Co i rusz słychać świdrujące w uszach gwizdy, to właśnie na ławeczkę w godzinach szczytu zwołują się panowie, "włoszczowskie słowiki".
Jak wakacje to wakacje, urlop od diety niskowęglodanowej. Ciasteczka z jabłkami w Przedborzu, szarlotka z lodami we Włoszczowej, szarlotka w Kielcach...A to nasza szarlotka upieczona po powrocie do domu.
Kolejna książka z letniej kolekcji ( wcześniej był " Klub" i " Wieloryb i koniec świata") Dom Drzwi- Tan Twan Eng Rok 1921. Wyspa Penang w Malezji. Lesley Hamlyn i jej męża Roberta odwiedza słynny pisarz William Somerset Maugham, podróżujący po Azji ze swoim sekretarzem i kochankiem Geraldem. Maugham jest w trudnej sytuacji: skrywa uczucie, które łączy go z z Geraldem , czuje się uwięziony w małżeństwie, a w dodatku niespodziewanie traci wszystkie oszczędności. Desperacko potrzebuje inspiracji do nowej powieści. Czytałam kiedyś opowiadanie " Deszcz" Maughama i autorowi Domu Drzwi udało się naśladować styl angielskiego pisarza. Krok po kroku odsłania tajemnice relacji bohaterów. Czasami " wpuszcza w maliny". Jesteśmy przekonani,że wiemy co będzie dalej, a okazje się, że to zły trop. Poza tym mnóstwo egzotyki. Bardzo dobra powieść.
A to seria z cyklu: trzy książki w trzy dni. To tyle na dziś. Będę Was teraz odwiedzać, bo mam zaległości. Dobrze o tym wiem. Miłego weekendu Wam życzę.
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)